piątek, 12 lipca 2013

Superman: Człowiek ze Stali – wrażenia z seansu & ciekawostka.

Pierwszy raz o tym, że Zack Snyder zamierza założyć czerwone majtki na niebieskie spodnie, dowiedziałem się jakieś 2 lata temu. W poświęconym Człowiekowi ze stali artykule sugerowano, że w duecie z Nolanem jako producentem Snyder dokona niemożliwego: opowie historię supersilnego kosmity Supermana w sposób psychologicznie wiarygodny i nie budzący uśmiechu zażenowania na twarzach nie-Amerykanów. Nolan miał wtedy na koncie dwa filmy, wychodzące z podobnego założenia: Batmana: Początek i Mrocznego Rycerza. Snyder – znakomitych Watchmen: Strażników, powstałych na kanwie komiksu o superbohaterach z całkiem zwyczajnymi problemami. Doświadczenie obydwu panów (i scenarzysty, zaangażowanego wcześniej w tworzenie nolanowskich Batmanów) powinno poskutkować wiarygodną historią o losach nie wiarygodniej postaci.

Czy bliskie spotkanie z Człowiekiem ze Stali sprawiło, że zacząłem wertować Allegro w poszukiwaniu starych komiksów Shustera i Siegiela?

Niestety, nie, choć Człowiek ze Stali miał ambicje, by opowiedzieć na nowo historię Kal-Ela. Przedstawieniu jej w wyczerpujący sposób posłużyła żonglerka planami czasowymi: widz ma okazję oglądać przyszłego Pana S jako niemowlę, nastolatka i dorosłego mężczyznę. Przyglądamy się więc, jak młody Clark (Henry Cavill o odpowiednio kwadratowej szczęce) wraz z bezcennym Codexem (w tej roli futuroczaszka) chwilę przed zagładą swojej rodzinnej planety zostaje ewakuowany na Ziemię. Widzimy, jak odkrywa swoje wyostrzone zmysły i dostaje wciry od kolegów z klasy. Obserwujemy go, gdy, już jako dorosły, ima się dorywczych prac w różnych rejonach globu.
 W trakcie swojej tułaczki w poszukiwaniu tożsamości Clark napotyka zafascynowaną jego tajemnicą dociekliwą dziennikarkę Lois Lane (Amy Adams), a także zostaje odnaleziony przez shwarzcharakter Człowieka ze Stali – generała Zoda (Michael Shannon). Owładnięty obsesją odrodzenia Kryptonu wojownik przybywa na Ziemię, by poprzez kryptonforming uczynić z Błękitnej Planety zdatną do zamieszkania kopię rodzinnej planety. A że powstała w ten sposób atmosfera nie będzie przyjazna ludziom, konflikt z człowiekolubnym Supermanem zdaje się nieunikniony.
Wynikające z tej sytuacji tarcia pomiędzy Clarkiem a Zodem i jego świtą są zdecydowanie najjaśniejszą częścią najnowszego filmu Snydera. Wykorzystane do pokazania destrukcji Metropolis efekty specjalne robią naprawdę wiarygodne wrażenie, i jeżeli pójdziesz na Supermana – olśniewające widowisko w 3D – nie zawiedziesz się ani trochę. Jeżeli jednak wybierzesz się tak jak ja, na Supermana -  kompromis między efektownością a intelektualną strawą – wyjdziesz z sali kinowej, przerzucając się z osobą towarzyszącą dostrzeżonymi w trakcie seansu fabularnymi głupotkami.
Film Snydera padł ofiarą swojej zabawy w udawanie mądrzejszego, niż jest rzeczywistości. Każdy z pojawiających się w nim wątków, który można by portaktować jako symboliczny, został zredukowany do roli banału, mającego znikomy wpływ na fabułę.
Alegoria pomiędzy Supermanem a Jezusem, którą starają się zbudować autorzy, budzi co najwyżej uśmiech politowania, a dotycząca jej sekwencja w kościele nie wynika logicznie z rozwoju fabuły (czemu Pan S w chwili zwątpienia poszedł akurat do katolickiego kościoła?). Mogące podobać się fanom Coelho oczywiste sentencje w stylu: „ludzie boją się tego, czego nie rozumieją”? Też są. Wymuszenie „naukowe” wytłumaczenie supermocy Kenta? All inclusive.
Specjalnej sympatii nie budzi także grana przez Henrego Cavilla postać. Poczynania Supermana na ogół są wynikiem nacisków i poglądów jego otoczenia. Sam Clark Kent przejawia charakterologiczną głębię przeciętnego polipa. Szukając w pamięci jakieś postaci, mogącej stanowić przeciwwagę dla takiej nijakości, znalazłem: Rorschach. Postać z Watchmenów wykreowana tak, że z niecierpliwością czekało się na każdą scenę z jej udziałem. Przewidywalnie nieprzewidywalny. Nie sposób zastosować tego oksymoronu do Supermana.
Człowiekowi ze Stali zaszkodził także brak spójnej wizji artystycznej. To popkulturowy ściek, w którym możemy zaobserwować elementy inspirowane Prometeuszem (hełmy), Avatarem (ważkosmoki Kryptonian) i Matrixem (design), zmieszane bez niezbędnego wyczucia odpowiednich proporcji. Mało jest tutaj nieoczekiwanych pomysłów, rozwiązań fabularnych, które swoją oryginalnością zaskoczą widza.
Czy jednak ten film jest naprawdę tak zły, jak może sugerować spis moich wrażeń? Jeżeli potencjalny widz podejdzie do niego z nastawieniem podobnym do mojego, to wyjdzie z seansu zdegustowany. Jeżeli oczekuje bezrefleksyjnej i płytkiej fabularnie nawalanki, którą obejrzy w odpowiednim standardzie, np. imaxowskim 3D, może poczuć się usatysfakcjonowany. Sam z czystym sercem przyznaję Człowiekowi ze stali mocne 5 w 10 punktowej skali  i wiem, że na pewno nie wybiorę się na jego (prawie pewny) sequel. Jeżeli jednak nie przeszkadza Ci, że najlepsze, co możesz powiedzieć na temat filmu, to że wiarygodnie pękały w nim ściany,  śmiało dolicz do oceny przynajmniej dwa oczka i rezerwuj bilet na najbliższy seans.


Ciekawostka:  ustrój Kryptonu w filmie jest zorganizowany zgodnie z wyobrażeniem Platona o idealnym państwie. Według Platona w idealnym państwie każdy obywatel specjalizowałby się w tylko jednej dziedzinie zadań, do których ze swej natury szczególnie się nadaje. W Człowieku ze stali myśl greckiego idealisty przetworzono nieco przez filtr sci-fi. Na Kryptonie z góry hoduje się jednostki posiadające określone umiejętności i możliwości właściwe danej grupie społecznej. Mimo tego drobnego odstępstwa, ścisła specjalizacja i podział na kasty wojowników czy naukowców, stanowiące trzon platońskiego pomysłu na idealne państwo, pozostają niezmienione. 
Przypuszczenie to potwierdza jedna ze scen, w której w rękach Klarka vel Supermana możemy dostrzec książkę autorstwa Platona.



Zapraszam do lajkowania świeżo zalożonego fanpejdża "Z beczki Diogenesa" na https://www.facebook.com/beczkadiogenesa. Tylko najświeższe informacje o wszystkich nowych tekstach, które wychynęły spomiędzy klepek.


Brak komentarzy: