Przeraziło mnie zdjęcie dwóch zderzających się ze sobą
galaktyk spiralnych. Patrząc na zdjęcie początkowo uznałem, że wszystkie
ramiona galaktyk krążą wokół jednej gwiazdy - jakiegoś rodzaju SuperSłońca, oddziałującego na nie swoją ogromną grawitacją. Krzepiące oddalenie i
zjednoczenie wszystkiego wokół wspólnego centrum nadawało całości przyjemnego
posmaku harmonii na ogromną skalę. Wszyscy jesteśmy dziećmi jednego słońca i
poruszamy się w jego miłosiernym oddziaływaniu grawitacyjnym.
Później szybkie wyszukiwanie przypomniało mi, że przecież w
centrum galaktyki tkwi nie gwiazda, tylko czarna dziura. Malownicze ośmiornice
gwiazd i mgławic to spłuczka. Wir ku nicości. Pojedyncze galaktyki i pewnie
całe uniwersum (?) wszechświatów zostaną wciągnięte we wspólny odpływ, nie
mówiąc nawet o pojedynczych planetach i wygasłych gwiazdach.
Niezależnie od czyichkolwiek starań, wszystko przepadnie.
Czwartego października, przy pisku umęczonych czekaniem nastolatek,
druga Demonologia umościła się na sklepowych półkach. Duet Słoń & Mikser
solidnie podgrzał napięcie, mające wprawić młodociane struny głosowe w stan
panicznego drżenia. Wypuszczony na 4 miesiące przed premierą quasi-singiel D2B4 dobił już 3 milionów wyświetleń,
udostępniony o wiele bliżej premiery Slasher
ma już milion, a Gabinetowi Luster w
chwili pisania tekstu brakuje do bańki tylko 300 tysięcy.
Najpierw jednak słowo wstępu dla tych, którym umknęła
wspólna działalność muzyczna bliżej
nieokreślonego urządzenia do obróbki kuchennej i zwierzęcia z trąbą. Demonologia to nazwa zarówno albumu, jak i wspólnego
składu, tworzonego przez producenta Miksera, zajmującego się bitami i
brzmieniem, oraz rapera Słonia, nawlekającego na podkłady swoje
flow. Poprzednia płyta duetu spotkała się z dość pozytywnym odbiorem, a
zawarty na nim story-telling „Love story”
zapewnił D666A rozgłos i znaczne rozszerzenie dotychczasowego kręgu słuchaczy. Szatański
tytuł uczciwiej niż cyrograf zdradza stylistykę płyty - to horrorcore, podgatunek h-h skupiający się na mrocznych stronach
ludzkiej natury, sadyzmie, chorobach psychicznych i wszystkim, co może wzbudzić
lęk, niezdrową fascynację lub obrzydzenie.
Chciałbym napisać, że
D2 to albo cholerne arcydzieło, albo niewypał roku, tylko, jak zwykle, prawda
niezbyt efektownie leży gdzieś pośrodku. Największym minusem płyty jest
fakt, że znakomitą większość demonów, które wywołuje Słoń, można pogrupować w
trzy sfory. Horror-braggowe upadłe anioły wykorzystują stylistykę horroru, żeby
wymierzyć przeciwnikom krwiste punche, często balansujące na granicy dobrego
smaku lub celowo ją przekraczające. Storry-tellingowe, jak sama nazwa wskazuje,
skupiają się na omamianiu słuchacza fikcyjnymi historiami z przynajmniej jednym
trupem w tle. Trzecie skupiają się na ukazywaniu ciemnych stron ludzkiej
natury. W skład tego bestiariusza wchodzi jeszcze kilka tracków, wymykających
się zaszufladkowaniu - ich ilość i jakość wydaje się najlepszym prognostykiem
progresu tematycznego Słonia.
Po ujawnieniu tracklisty wiele obiecywałem sobie po nagraniu
Lovecraft,
przechowując gdzieś z tyłu głowy pamięć o wzmiance Słonia z wywiadu dla 40ton,
że od roku czytał tylko książki twórcy mitologii Cthulhu. Inspirację
twórczością samotnika z Providence widać zresztą nawet na okładce D2.
Zasadniczo dostaliśmy jednak kawałek przywodzący na myśl „Inkwizycję” z solowych Chorych
Melodii Słonia, kolejny pasujący do pudełka „horrorbragga”. Podobno rolę co
Lucas w tamtym kawałku, pełni tutaj Brassi z Bloodstained, w refrenie i
zwrotkach podbijając growlem słowa Poznaniaka. Pojawia się tu parę nawiązań do powszechnie
znanych elementów twórczości Lovecrafta, które toną jednak w lawinie punchów
wymierzanych w wacków bez twarzy i odniesieniach do 13 duchów czy Resident Evil.
WCM3 to już kontynuacja i kawałek, w którym od biedy można
wyróżnić jakąś myśl przewodnią: nożyczki wbite w psychofanów, sfrustrowanych
krytyków (:*), hejterów, hipokrytów i – szok – wacków. To ostatnie pokazuje
zresztą, że temat „w chuju mam” pozwala po prostu na lepsze sprecyzowanie celów
dla punchy, ale nie stanowi pretekstu dla świeższej zabawy formą.
Niewiele dobrego można napisać o popłuczynach w styluCHCWD,
momentalnie przywodzących na myśl Chory
hip-hop z poprzedniej płyty. Do tej samej grupy dorzuciłbym Super Partie, stanowiącą deja vu Od zmierzchu do świtu. Czasem zjawi się
jakaś imponująca spaczoną pomysłowością linijka („to liryczny analfisting, poczujesz się jak muppet”), ale szkoda marnować
dla niej czas na całe, ogólnie przeciętne nagranie.
Na osobne słowo potępienia zasługuje 86 z gościnnym udziałem
Eripe, Kaena i Piha. Rozpoczynający nagranie Eripe ogólnie wypadłby
przyzwoicie, ale przy miernocie zwrotek pozostałych MC’s zjadł kawałek, nie
ocierając nawet ust chustką. Wersy takie jak „mam jedną gwiazdkę i to pierdolony shuriken // i nikt nie musi mówić
mi, w jaki mam rzucić cel”, stanowiący follow-up do
żenującego „mam pięć gwiazdek jak
pierdolony generał // Gural mi powiedział, że już teraz mogę sięgać gwiazd”
Sitka (dla nie wiedzących – generał w Polsce nosi na naramienniku 4 gwiazdki),
czy samospełniające się „a chodź bym miał
nasrać na kartkę, dla nich to jest opus magnum” (psychofani zdążyli już
obwieścić, że Rip swoją zwrotką w 86
zjadł całą płytę Słonia) zapowiadały dobre nagranie. Niestety, zaraz za majkiem
staje Kaen. Ponownie pozwolę sobie oddać głos samemu wykonawcy: „dla ciebie mam prezent, otwórz swoja buźkę,
to będzie mój sedes, wcinaj słodką kupkę”. Z klimatów groteski reprezentant
PROSTO uciekł w niesmaczną obrzydliwość w stylu 2 girls, one cup. PIH, który z niewiadomych dla mnie przyczyn
myśli, że sprawdza się w takich klimatach, po raz kolejny dowodzi, że myśli tak
niesłusznie. Zawodzi nawet Słoń, wpasowujący się w klimat Kaena wersem „wypnij tak dupę, żebym widział, co jadłaś na
obiad”.
200 milionów insektów otwierające
drugą płytę ujdzie, ale na tyle pozostałych horror-braggowych demonów nie wyróżnia
się niczym specjalnym. Niezłą grą konwencją i hołdem dla krwawego podgatunku
horrorów jest Slasher, lecz traci na wyrazistości przez wielość odniesień do
filmów także spoza tej specyficznej niszy, na przykład Lśnienia. W ogóle na drugiej Demonologii wskazań odnoszących
się do różnych wytworów kultury popularnej jest naprawdę mnóstwo i jeżeli
pasjonujesz się spisywaniem takich smaczków w podręcznym notesiku, to prędko
ścierpnie ci od tego ręka. Dead Island, Walking dead, Spider-man, Koszmar
minionego lata, Halloween, Mortal Kombat White Zombie, Egzorcysta, Matrix,
Resident Evil, 13 duchów, Blade, Motra, Terminator, Koszmar z ulicy Wiązów – to
tylko pierwsze z brzegu nawiązania.
Tej linii, choć bardzo luźno, trzyma się też Gra o Tron, na której gościnnie udzielił
się Shellerini, współtworzący ze Słoniem skład WSRH. Spotkanie dwóch
absolwentów Wyższej Szkoły Robienia Hałasu wypadło bardzo przeciętnie.
Shellerini lepiej niż poprawnie odnalazł
się na bicie Miksera, ale tekstowo nie zaprezentował niczego interesującego.
Wersy nawiązujące do teoretycznego tematu tracku są dosłownie dwa.
Nieco lepiej bujają już Tacy
sami, a zmiana artykulacji w wersach „dla
wacków jestem katem, a ze ścierwa ich matek zaparzamy yerba mate” jest potrzebną
odmianą w solidnej, ale dość monotonnej nawijce Słonia. Gdyby nie „nananana” w
refrenie i wers o wpychaniu mikrofonu w kloakę byłby to nienajgorszy kandydat
do tytułu władcy horror-braggowych demonów.
Podobny poziom trzyma Stylowo
feat. Jinx, Te-Tris, głównie dzięki wkładzie Jinxa i – w mniejszym stopniu
– Te-Trisa. Pierwszy dał jedną z niewielu dobrych, gościnnych zwrotek na D2, we
własnym stylu wpisując się w demoniczną stylistykę i wpuszczając w nią trochę
świeżości, łyżkę dziegciu dorzucając wersem „robię to tylko tobie żebyś kurwo miał przypał”. Po Te-Trisie,
jednym z mistrzów bitewnego freestyle’u, spodziewałem się więcej, niż niezłych
rymów, marnej dykcji i punchów w stylu „pierdol
się” i „przypierdol łbem o parapet”.
Ostatnim z tego szeregu i w ogóle na CD2 jest Prosty przekaz. Wyróżnia się głównie
świetnym, bangerowym bitem Miksera i sprytnym tytułem, który nie daję
przyczepić się do nijakości przesłania. Słoń odsłania się ze swojej nieco
bardziej intymnej strony, równocześnie jasno określając to jako ostateczną
granice swojego ekshibicjonizmu względem nieznajomych fanów. Powiew świeżości
stanowi autoironiczny wers „Jestem w chuj
słaby i cienki, nie trafiam w bity jak noskill // Dlatego gramy koncerty we
wszystkich regionach Polski”.
Ze skompletowaniem portretów horror-braggowych diabłów
męczyłem się jak torturowana dziewczyna w Guinea
Pig. Ich aparycje różnią się w tak
niewielkim stopniu, że opisując ich powtarzalność, ciężko samemu nie popaść we
wtórność. Na szczęście, przechodzimy do tych brzydszych, czyli lepszych i
bardziej urozmaiconych punktów płyty – storrytellingów.
Pierwszy utworem tego typu na płycie jest Władca szczurów: historia starego wampira, żyjącego we
współczesnym świecie, którą z perspektywy pierwszoosobowej opowiada Słoń.
Pojawia się parę odniesień do klasyki (Dracula
Stokera) i jej paskudnych wypaczeń (Zmierzch),
jest trochę zabawy stereotypami na temat krwiopijców, a na końcu pojawia się
nawet coś, co mimo braku liniowo prowadzonej historii można byłoby uznać za przesłanie.
Mimo tych atutów, największym
bad-assem w sforze story-tellingów (na płycie jest ich aż 8) pozostaje Suro. Prawie 7-minutowe, na dwóch
różnych bitach, prezentuje nie tylko zmiany tempa w rapie Słonia, a przede
wszystkim zręcznie poprowadzoną historię naiwnej prostytutki. Snute z
perspektywy wszechwiedzącego narratora wątki zgrabnie się zazębiają, dosłowne
opisy działają na emocje, i choć fabuła Suro
nie jest specjalnie oryginalna, przywodząc na myśl choćby Dziecko Rosemary, nie przeszkadza to we wciągnięciu się w brudny
świat, który Słoń stawia otworem przed słuchaczem.
Winda to już
powrót do klimatów Władcy Szczurów – raper wciela się tu w byt nadprzyrodzony,
który odsłania się już na początku słowami: „mówili na mnie Azreael, Tanatos lub Charon”. Anioł śmierci, przewoźnik
dusz: takie znaczenia odpowiadają tym efektownym etykietkom. Zmodernizowanie
sposobów transportu pozagrobowego z łodzi na windę przywodzi na myśl wiersz Wołanie Eurydyki, gdzie zastosowano
identyczny zabieg. Mimo tej inspiracji, przemyślenia anioła śmierci dotyczące
przewożonych przez niego ludzi i ich wpływu na kierunek, w którym pojedzie
winda, zwyczajnie ciekawią. Nie denerwuje nawet refren, rzadko spotykany w
story-tellingach Słonia.
Jak pokazuje następny przykład, nie dzieje się tak bez
powodu. Nienajgorszą historię choroby działkowca Pana Patryka sprofanowano, wtykając
w nią powtarzane wielokrotnie „pan Patryk pojechał na biwak” w
refrenie. Do tego „wszyscy!” wykrzyczane
w tle sugeruje, że wyjazd pana Patryk na biwak ma na koncertach porwać ludzi do
śpiewania. Bardziej niż kompletny brak efektowności tego wersu, drażni mnie
fakt, że w odniesieniu do reszty historii nie ma on krzty sensu – biwak różni
się od działki tak, jak wbijanie śledzi w dużym pokoju do rozkładania namiotu w
szczerym lesie.
Ten chwilowy spadek formy Słonia-opowiadacza w pełni
rekompensuje Ania,godna
postawienia razem z Sudo w najwyższym
chórze upadłych, anielskich zastępów. Przewidywalna do pewnego momentu historia
pedofilskiego polowania kończy się niespodziewaną zamianą miejsc, znakomicie
podkreślaną klimatyczną, opartą na samplu damskiego wokalu muzyką Miksera (którego
niebagatelny wkład w D2 jest przeze mnie póki co nieco pomijany). Ponownie
pojawia się też prosta puenta – pytania o przesłanie Love forever najwyraźniej skłoniły Słonia, by przynajmniej próbować
nadawać snutym przez siebie historią sens nieco głębszy, niż samo działanie na
emocje. Akurat tutaj zamysł ten, jako jedyny element Ani, zawodzi: morał niespecjalnie wynika z treści
„bajki”.
Najbardziej nietypowym story-tellingiem D2 pozostaje Baran. Pal nawet sześć stosunkowo
przewrotną puentę. Słoń uwypukla takie aspekty sytuacji tytułowego szkolnego
katechety, Barana, że postać ta budzi autentyczne współczucie. Po wizerunku
Słonia niewielu pewnie spodziewało dostrzec u niego empatię względem ludzi powiązanych
z Kościołem.
Ostatnią zadyszkę w
gawędziarskim maratonie Słoń łapie w dwuczęściowej Zarazie. W pierwszej
jest kronikarzem, relacjonującym przebieg światowej epidemii wirusa zmutowanego
trądu. W drugiej okazuje się, że gnicie ciała nie było jedynym nieprzyjemnym
następstwem zarażenia Wirusem T, a poskutkowało zmienieniem się zarażonych w
zombie. Część pierwsza jest nawet klimatyczna, ale, ponownie, brakuje tutaj
jasno sprecyzowanej fabuły – to osobne kadry, nie tworzące razem spójnej
historii. Część druga to osobliwa mieszanką storry-tellingu i horror-braggi.
Nagle nie wiadomo skąd w uniwersum wirusa T pojawia się także Mikser,
akompaniujący Słoniowi w eksterminacji zombiaków. Pomysł ciekawy, ale przez
takie wymieszanie konwencji Zaraza cz. 2 straciła – w storry-tellingach monsieur Wojtek jest o wiele świeższy, niż w
sadystycznych punchach.
Demon pokazujący ciemne strony ludzkiej natury, w
odróżnieniu od poprzednich, jest dość niewielkim diablikiem. Ma ledwie dwie
głowy. Pierwsza to ujawniony przed premierą płyty Gabinet luster, któremu Słoń chciał nadaćpozory głębokości – licząc chyba na to, że odbiorcy nie zauważą,
że cała pierwsza zwrotka mogłaby być spokojnie częścią Prostego Przekazu, a wątek uszanowania prywatności artysty pojawia
się w tekstach na D2 już któryś raz. Z całego nagrania w pamięci zostaje
jedynie bawiące się słowem "bycie chujem
to cecha i nawet pisze się przez „ch”".
Przy drugiej głowie, Efekcie Lucyfera, ponownie
padłem ofiarą własnych oczekiwań – po użyciu tytułu słynnej książki
psychologicznej Zimbardo, opisującej „więzienny” eksperyment, w którym część
uczniów wcieliła się w więźniów, a część w strażników, spodziewałem się tekstów
o wpływie okoliczności na naturę człowieka. W nawijce Słonia trudno wyróżnić
jednak jakiś punkt styczny, świadczący, że wiedział w ogóle, do czego nawiązuje
w tytule. Obecni gościnnie w nagraniu KacperHTA i Gruby/WZW do tak
„sprecyzowanego” tematu odnieśli się równie ogólnie, co sam gospodarz,
skupiając się na pokazywaniu ciemnych stron ludzkiej natury bez żadnego
głębszego pomysłu. Zresztą, zwrotka Grubego o wiele bardziej pasowałaby
tematycznie do Blizny (mea culpa).
W ten sposób
doszliśmy nareszcie do chwil, gdy Słoń błyszczy nowo odkrytymi samorodkami
pomysłów. Koyaanisqatsi niesie
siarczysty posmak Początku Końca z
DI, zyskując dzięki nawiązaniu do tytułowego filmu Godfreya Reggio. Tak jak w
tamtym filmie, tak i tekście tracku brak jasno sprecyzowanej fabuły – to oderwane
od siebie obrazy, niejako bez komentarza pokazujące mroczny świat przyszłości.
Zaskakująco nieźle w tym raczej obcym dla siebie klimacie sprawdził się Paluch.
Najpierw wylicza cechy współczesnego świata, żeby w drugiej części zwrotki
wyciągnąć z nich wnioski dotyczące dalszego „rozwoju” ludzkości. Wprawdzie
pomysły funkcjonariusza B.O.R na koniec świata to wymieszanie fabuł Elizjum, Frontlines: Fuel of War i Mad
Maxa, ale zgrabnie zsyntezowane i dobrze położone na bicie. Ostatni gość,
Antek Pcpark, nie poradził sobie nawet z tym ostatnim. Najlepszym aspektem jego
zwrotki jest to, że zepchnięto ją na koniec nagrania. W złym sensie off-beatowa nawijka i oszczędne lub nieistniejące
rymy Antka psują Koyaanisqatsi, które,
gdyby nie jego obecność, śmiało ochrzciłbym najlepszym trackiem na D2.
W Bajkowym pato
cieszy nowy na tle dotychczasowych dokonań Słonia pomysł, opierający się na
pokazaniu prawdziwego, nie ugładzonego przez PR oblicza bohaterów naszych
ulubionych bajek. Pan Kleks okazuje się pedofilem, Reksio agresywnym pitbullem,
a dlaczego Tygrysek z Kubusia Puchatka był taki hiperaktywny, domyślacie już
pewnie sami. Idea była niezła, ale nieco zawiodło wykonanie – brakuje
zapadających w pamięć linijek, na tle płyty wszystko jest przewidywalne.
Złego słowa nie mogę powiedzieć o nagraniu Blizny (mea culpa). Przez moment
zastanawiałem się, czy ostatniego z przedstawianych tu diabłów nie zaliczyć do
sfory story-tellingów, ale nie pozwala na to nie tylko gościnna zwrotka
Jongmena. Tytuł nie nachalnie nawiązujący do wersu "jedyne, co z tego mam to psychiczne blizny" ze Szczerze kryje w sobie treść przestrzegającą przed niszczeniem
zasobów nieodnawialnych swojego umysłu przez substancję psychoaktywne. Jongmen chwilami razi prostymi rymami, ale
jako jeden z niewielu nie obniżył poziomu nagrania, do którego się dograł –
trzymał się tematu i dorzucił parę działających na wyobraźnie metafor. Nowości
tematyczne na D2 są więc 3. 2 z nich trzymają poziom.
Za nie poświęcenie muzyce Miksera osobnego akapitu
zasłużyłbym sobie zapewne na wieczne wyjadanie wątroby przez sępy. To Mikser
tuszuje mankamenty Słonia i zaryzykowałbym twierdzenie, że w robieniu bitów
zrobił większy progres, niż jego rymujący partner w rapie. Do typowo
syntetycznych, tłustych basów, po bardziej boom-bapowo brzmiące podkłady,
każdorazowo bity niosą w sobie specyficzny, wypaczony klimat. Nawet jeżeli
Mikser bawi się samplem (korespondującym zresztą treścią tekstu z kawałkiem)
jak we wspomnianej wcześniej Ani,
dokłada do tego szalejące hi-haty i niebanalne przejścia. Pojawia się sporo
niepokojących pianinek, niskie, męskie chóry jak w Koyaanisqatsi czywspominane
wcześniej bangerowy podkład do Prosty
Przekaz, kojarzący się z dokonaniami Matheo.
Tą uwaga kończę przegląd annałów demonicznej księgi,
omówiwszy wszystkie składające się na nią istoty (pominąłem tylko oczywiste
zapychacze w stylu Intro czy Dj Kostek Intermission). Wnioski?
D2 można by spokojnie upchnąć na jednym, długim
CD bez straty jakościowej, drugi krążek oddając we władanie instrumentalom
Miksera. Bez sentymentów pozbyłbym się kurzajek w rodzaju „DJ Kostek intermission”,
„206”, „86” „CHCWD”, „Gra o Tron” czy „200 milionów insektów” –
horror-braggowych demonów na płycie jest aż 12 i ciężko odróżnić je od siebie
nawzajem.
W obecnej postaci
oceniłbym D2 na 6 w 10 punktowej skali, ale traktujcie to jedynie jako
wskazówkę dla matematycznych prymusów. Jeżeli dalej nie znudziła cie bragga
Słonia, w głowie dorysuj do mojej oceny drugi półokrąg nad dolnym brzuszkiem.
A co w przyszłości? Już w tym momencie widać, że na
następnej płycie Słoniowi ciężko będzie uciec od powtarzalności i nierówności.
Dla Poznaniaka najlepiej byłoby wydać po D2 koncepcyjny album w stylu
story-tellingowym, bo na tym polu raper sprawdza się znakomicie. Suro czy Ania pokazują, że mimo wtórnych pomysłów Poznaniak umie zręcznie
poprowadzić narrację, splatając rozerwane wątki w jedną nić wydarzeń.
Póki co w dylemacie „jaraj się albo pierdol się” polecam
„jaram się”. Tak na 60%.
Zainteresowanych innymi recenzjami mojego autorstwa zapraszam do lajkowania fanpage'a Twarzowa Beczka. Stały dopływ tekstów rapem trącących gwarantuje nawiązanie przeze mnie współpracy z portalem Hip Hop Nie Umarł. Po upływie dwóch tygodni wszystkie teksty mojego autorstwa z tamtego portalu będą trafiać na Beczkę.
Polskie rap
teledyski dawno przeniosły się do undergroundu. Podczas gdy niektórzy
proklamują nadejście II boomu hiphopowego, "media milczą", jeśli
chodzi o puszczanie na antenie wideoklipów Pezeta czy Gurala. Pojawiają się
jaskółki, zapowiadające częściową zmianę tego stanu rzeczy (korytarz powietrzny
otworzyło im zapewne głośne "Jesteś bogiem"), takie jak teledysk Buki
do "Zamknij oczy" na Eska.tv czy spora część czasu antenowegorbl.tv, ale mimo
wszystko znakomita większość rapteledysków to właśnie na YouTubie ma swoją
premierę.
A oglądając je
tam, chcąc nie chcąc, jesteśmy narażeni na niebezpośrednie towarzystwo innych
ludzi. Gromada nieznanych nam ludzi widziała ten sam filmik i przynajmniej część z
nich postanowiła wyrazić swoje zdanie na jego temat. Najbardziej finezyjni bądź
sprytni spośród komentujących mają szansę zdobyć wyrazy aprobaty reszty publiczności w postaci zielonych łapek, symbolizujących głosy "za".
Niektórzy z komentujących, ci mniej finezyjni, ale posiadający silną potrzebę
aprobaty i ułamek sprytu swoich poprzedników, zauważyli, że plusowane
komentarze często można z powodzeniem przekopiować pod inne filmiki.
Tak narodziło
się youtube'owe xeroboystwo.
Z zainteresowaniem przyrodoznawcy przyjrzałem się najciekawszym
przedstawicielom tego dziwnego gatunku i wyszczególniłem jego poszczególne
podtypy.
„I tak oglądamy wszystko na YouTubie, czar prysł”
PODGATUNEK: dietetyk
ZAWOŁANIE: "bit tłusty jak Magda Gessler", "przy
tym bicie Boczek to anorektyk"
SEKRET POWODZENIA: pomysłowe wykorzystanie nawiązania do
powszechnie znanych programów telewizyjnych w celu określenia prostego faktu,
że bit wpada w ucho. Porównanie z Magdą Gessler pierwotnie zostało użyte przez
Słonia w kawałku "Hitchcock" ze Szkoły Wyrzutków WSRH.
WYSTĘPOWANIE: dowolny, odpowiednio bangerowy track
RIPOSTA: -
PODGATUNEK: fanboy
ZAWOŁANIE: cytat występujący w tekście utworu, pod którym
znajduje się komentarz
SEKRET POWODZENIA: innym też spodobała się ta linika i cieszą
się, że ich sąd o jej niebanalności okazał się bliski zdaniu innych
WYSTĘPOWANIE: dowolny, nawet niekoniecznie rapowy filmik.
RIPOSTA:
"dzięki, bo nie mam głośników"
PODGATUNEK: koneser
ZAWOŁANIE: "najbardziej niedoceniany raper/skład w
PL", "czemu to ma tyle i tyle wyświetleń, a Bieber o wiele
więcej?"
SEKRET POWODZENIA: aprobata u tych, którzy lubią danego artystę
i uważają, że powinien być szerzej znany. Może równie dobrze występować pod
filmikiem mającym 2 miliony, jak i 10
tysięcy wyświetleń. Wszystko zależy od przywołanego w komentarzu punktu
odniesienia.
WYSTĘPOWANIE: twórczość Trzeciego Wymiaru,L.U.Ca, Skora i pewnie
wielu, wielu innych
RIPOSTA: -
PODGATUNEK: pulmonolog
ZAWOŁANIE: "fokus ma wyjebane na oddychanie",
"fokus nie oddycha"
SEKRET POWODZENIA: finezyjny sposób powiedzenia, że tempo
nawijki wydaje się nie zostawiać czasu na wzięcie następnego oddechu
WYSTĘPOWANIE: głównie filmiki Fokusa, czasem także u Sulina i
B.R.O
RIPOSTA: "oddechy wycina się w obróbce, kretyni"
PODGATUNEK: stańczyk
ZAWOŁANIE: "chada rozjebał"
SEKRET POWODZENIA: spora ilość osób ma dość niekończących się
dyskusji, kto zjadł dany wałek.
WYSTĘPOWANIE: jakiekolwiek nagranie, w którym nie stwierdzono
obecności Chady
RIPOSTA: "tu nie ma Chady", riposta ripost: "no
właśnie"
PODGATUNEK: inteligent
ZAWOŁANIE: "wreszcie sensowny przekaz, a nie tylko jp, jp i
jaranie"
SEKRET POWODZENIA: nagranie jest o czymś, a słuchający go
odbiorcy odczuwali już przeciążenie braggą i standardowym zestawem ulicznych
tematów.
WYSTĘPOWANIE: teledyski Grubsona, Paktofoniki i wielu, wielu
innych
RIPOSTA: -
PODGATUNEK: sentymentalista
ZAWOŁANIE: "kto słucha w...?"
SEKRET POWODZENIA: zadowolenie ludzi, którzy też uważają, że
dane nagrania mają dużą replay value i często do nich wracają
WYSTĘPOWANIE: dowolne, starsze niż rok kawałki
RIPOSTA: "ja słucham w 1410, tylko chrzęst zbroi trochę
przeszkadza :("
PODGATUNEK: disser
ZAWOŁANIE: "osoby minusujące pomyliły minus z
downloadem", "tyle a tyle osób zminusowało, bo [tu wstaw zwrot
nawiązujący do tekstu kawałka"
SEKRET POWODZENIA: plusujący słuchający uważają, że piosenka
jest tak dobra, że niepodobanie się jej komuś musi być wynikiem pomyłki
WYSTĘPOWANIE: jakikolwiek filmik, posiadający więcej niż jeden
negatywny głos
RIPOSTA: "a może po prostu się im nie podobało?"
PODGATUNEK: światowiec
ZAWOŁANIE: "[ten i ten rapściuch] to polski Eminem"
SEKRET POWODZENIA: na ogół raczej to, że porównanie do Eminema
sugeruje duży kaliber danego wykonawcy. Dociekliwi dopatrzą się też pewnie podobieństwa w sposobie rapowania tej dwójki do białasa z Deitroit, ale częściej można mówić tu o inspiracjach niż o jawnym kopiowaniu patentów.
WYSTĘPOWANIE: teledyski Buki, Kaena
RIPOSTA: "Eminem to amerykański {Kaen/Buka/ktokolwiek]
PODGATUNEK: eklektyk
ZAWOŁANIE: "normalnie słucham shranzu, ale to jest
zajebiste!"
SEKRET POWODZENIA: po pierwsze, otwarta głowa - gdzieś głęboko w
każdym z nas drzemie chyba przekonanie, że ważniejszy niż gatunek muzyki jest
to, czy w ogóle się podoba. Po drugie, dowód jakości - skoro przekonuje to
gościa, którego taka muzyka na ogół nie interesuje, to musi rzeczywiście zrywać
skalpy.
WYSTĘPOWANIE: teledyski Donatana do Równonocy, Paktofonika, Kaliber 44
RIPOSTA: -
PODGATUNEK: the other
ZAWOŁANIE: "i
love polish music, especially this!", “love from Slovakia!”
SEKRET POWODZENIA: łechtanie narodowych kompleksów.
Nagranie spodobało się komuś spoza Polski, więc wreszcie przynajmniej w
dziedzinie muzyki zrównaliśmy się z murzynami. Często to samo Polacy,
posługując się koślawą angielszczyzną, podszywają się pod obcokrajowców.
WYSTĘPOWANIE: co popularniejsze klipy polskich raperów
RIPOSTA: „to Polak…”
PODGATUNEK: awangarda
ZAWOŁANIE: „idzie do przodu, rozwija się”
SEKRET POWODZENIA: komentarz daje wygodne wytłumaczenie faktu,
że sporej części ludzi nie spodobało się nagranie. To wredne konserwy, które
nie uznają tego, że każdą zmianę można uznać za progres.
WYSTĘPOWANIE: głównie teledyski i nagrania z „Radio Pezet”, #Małolat i
inni raperzy, którzy zapragnęli zmienić dotychczasową stalówkę.
RIPOSTA:
„tylko zmianę na lepsze można uznać za progres”
PODGATUNEK: burżuj
ZAWOŁANIE: „a jebne se w HD”
SEKRET POWODZENIA: szczerze mówiąc NIE MAM POJĘCIA, bo ani to
śmieszne, ani pomysłowe. Posłuch u grupy, która myśli kompletnie inaczej niż
ja? Jakieś sugestie naszych czytelników?
WYSTĘPOWANIE: wszystkie wideoklipy w jakości powyżej 480p
RIPOSTA: „kto
bogatemu zabroni?”
PODGATUNEK: melancholik
ZAWOŁANIE: „najgorszy moment w [czas końca tracku] :(„
SEKRET POWODZENIA: inni melancholicy, którzy nawet w replayu
węszą kolejny koniec ukochanego nagrania.
WYSTĘPOWANIE: dowolny filmik czy nagranie czczone przez więcej niż jedną
osobę
RIPOSTA -
PODGATUNEK: lingwista
ZAWOŁANIE: „to nie jest
piosenka, to utwór”
SEKRET POWODZENIA: barany
sądzące, że skoro nie ma piosenkarza, to nie ma także piosenki.. To słowo
rzeczywiście marnie pasuje do większości rapowej rzeczywistości, ale może być
całkowicie poprawnie użyte do opisania wszelkich nagrań na youtube o
charakterze stricte rozrywkowym. Mimo wszystko, nie każdy track jest tak
złożony, by zasłużyć sobie na dumne miano „utworu”.
WYSTĘPOWANIE: wszędzie tam,
gdzie ktoś będzie miał czelność napisać, że „ta piosenka jest zajebista”
RIPOSTA: „zawsze znajdzie
się ktoś, kto dopierdoli się do pojedynczego słowa”
„Jak jesteś
skurwysynem, to stawiasz na zysk”
15 podgatunkówxeroboyów wyliczonych poniżej posiada jedną wspólną cechę. Każdy z jego
reprezentantów bierze cudzy pomysł i przeszczepia go na inny grunt, żeby
osiągnąć własny „sukces”, mierzony liczbą uniesionych kciuków przy komentarzu. Zapobiec
premiowaniu takiej sztampy i intelektualnego złodziejstwa można tylko poprzez
uświadomienie szerszej publiczności, że niewinny greenthumb czasem może okazać
się niebezpiecznie bliski paserstwa.
A wszystko
przez te cholerne, małomówne media. Zainteresowanych innymi badaniami mojego autorstwa zapraszam do lajkowania fanpage'a Twarzowa Beczka. Stały dopływ tekstów rapem trącących gwarantuje nawiązanie przeze mnie współpracy z portalem Hip Hop Nie Umarł. Po upływie dwóch tygodni wszystkie teksty mojego autorstwa z tamtego portalu trafiać będą na Beczkę. Tekst pojawił się najpierw na portalu Hip Hop Nie Umarł: Xeroboye na YouTubie
Szczeciński wampir na państwowym etacie wita mnie w swoim
wnętrzu przyjemnym chłodem. Lekko skłaniam się stojącemu przy wejściu
szatniarzowi o trapezoidalnym wąsie i pytająco wskazuje na górę: dalej wszystko
po staremu? Ten potakująco kiwa głową. Wdrapuje się po
schodach na pierwsze piętro i staję w kolejce przed okienkiem rejestracji,
gdzie przekazuje pielęgniarce dowód osobisty. Po chwili siedzę
już przy stoliku ze stosowną ankietą w dłoniach
Na dwóch stronach kwestionariusza umieszczono najróżniejsze
pytania. Od takich o Chorobę Zachodniego Nilu, przy którym większość Polaków
nie będzie musiała się zastanawiać, aż do pytań o ilości i rodzaje leków,
przyjmowanych w ostatnim czasie. Rutynowo odhaczam większość pól pod napisem
„nie”, aż docieram do momentu, gdzie należy zdeklarować rodzaj oddawanej krwi
oraz podpisać… ale, zaraz, nie ma tego?
***
W zeszłym roku w środowisku honorowych krwiodawców głośno
było o procederze „handlu organami”. W kwestionariuszu, którego wypełnienie jest
obowiązkowe, gdy chcemy oddać krew, pojawił się zapis o wyrażaniu zgody na
przekazywanie części pobranego materiału koncernom farmaceutycznym, którym
posłuży ona za bazę do wyrabiania leków. Zawrzało, i to nawet mimo tego, że w
oryginalnej formule złowrogie słowo „koncerny” zastąpiono neutralnie brzmiącymi
„wytwórniami”. Spora ilość osób stwierdziła, że skoro państwo zarabia na czymś,
co oni oddają za darmo, dochodzi tu do jakiegoś szeroko zakrojonego przekrętu. Na nic zdały się tłumaczenia, że CK oddają krew w zamian za koszty jej przechowywania i otrzymywania, a czynią to jedynie wtedy, gdy
występują jej nadwyżki.
Od razu pojawiły się następne podejrzenia: jak to,
nadwyżki?! Przecież cały czas trąbią o tym, że są niedobory krwi, a tu nagle
nadwyżki?!
Wszystkim miłośnikom spiskowego myślenia odpowiadam - krew to nie wódka.
Ma określony termin ważności (w wypadku krwi pełnej wynosi on 35 dni), okresowo
więc mogą zdarzać się nadwyżki, które należy albo zutylizować, dodatkowo
za to płacąc, albo sprzedać. Najczęściej zdarza się to w sezonie zimowym, kiedy ilość krwi w medycznym krwioobiegu wraca do
bezpiecznej normy i – z rzadka – nawet ją przekracza.
Obecnie w formularzu brak kontrowersyjnego zapisu. Według słów wiceminister Agnieszki Pachciarz, wynikał on jedynie z chęci większej
transparentności całej operacji i nie zaszkodził ogólnej liczbie donacji na rzecz
Punktów Krwiodawstwa.
11.20
Z wypełnionym formularzem w dłoni kieruje się do pokoju lekarskiego. Czeka mnie tam rutynowe badanie, szumnie nazwane „konsultacją z lekarzem”. W
moim przypadku wizyta ciałpasterska ograniczyła się do zmierzenia ciśnienia
krwi i surowego zapytania: „czy, nie daj Boże, nie przyszedł Pan na czczo?”.
Kulturalnie wypchnięty z lekarskiego gabinetu, udaję się do
pokoju obok – czas oddać krew do badania. Dawno nie było mnie w CK, więc nie
będzie to błyskawiczne ukłucie w palec, a nieco dłuższe wkłucie się w żyłę u
zgięcia. Mężnie znoszę ból. Nie jest to trudne: natężeniem jest dla mnie
porównywalny do bólu psychicznego, który przeżywam przed pójściem do
dentysty.
***
Z niewiadomych przyczyn większość ludzi przychodzących do CK
uważa, że przed oddaniem krwi nie należy niczego jeść. To mit – lekkie, pożywne
śniadanie jest wręcz wskazane, by zapewnić organizmowi odpowiednią ilość
energii. Przyszły honorowy dawca musi zresztą spełniać także szereg innych
warunków.
Potrzebne jest nienaganne zdrowie i odpowiednia masa ciała:
osoby ważące poniżej 50 kilo nie mają czego szukać w punkcie krwiodawstwa.
Skreśleni są astmatycy oraz wszyscy cierpiący na problemy z ciśnieniem,
tarczycą lub stanami zapalnymi. Do 4 dni przed badaniem nie wolno przyjmować
żadnych leków, nawet tak prozaicznych jak aspiryna. Podobnie z
tatuażami: po zrobieniu jakiegoś do oddania krwi można zgłosić się najwcześniej po 6
miesiącach. Panie muszą odczekać 3 dni od ostatniego okresu; warto zaznaczyć, choć to dość oczywiste, że także ciąża z punktu widzenia
krwiodawstwa jest zjawiskiem niepożądanym.
11.45
Oczekując na wyniki badań, siorbię dyskretnie gorącą
czekoladę, zagryzając suchawą, ale smaczną bułką. Dostanego w zestawie Grześka w
sposób adekwatny do siorbania chowam do kieszeni; mój żołądek nie zniósłby dodatkowego
obciążenia. Z wypchanymi spodniami i brzuchem opuszczam stołówkę i, z krótkim
przystankiem na odebranie wyników badań, kieruję swoje kroki do kluczowego
etapu całego procesu: właściwego oddawania krwi.
Przed wejściem na salę, zgodnie z zaleceniami na kartce,
naciągam na buty szpitalne kondomy. Odziany w te królewskie pantofle, dokładnie szoruje zgięcia rąk i wkraczam do muzyczno-gazetowej poczekalni.
Nie jest mi dane długo podrygiwać palcem do lecącej w
telewizji popkulturowej papki. Pani pielęgniarka wyczytuje z kartki nazwisko
„Hutnikiewicz”, więc w locie naciągam na siebie zakrywający przód ciała fartuch
i zajmuje wskazane mi uprzednio stanowisko. Parę rutynowych pytań i jedną
zmianę fotela później (wskazane miejsce okazało się niewskazane, bo
przeznaczone do pobierania krwi z lewej ręki) siostra fachowym ruchem wbija mi
igłę w żyłę. Do zajęcia czymś dłoni dostaję piłeczkę, której ściskanie przyspiesza
emigrację krwi poza granice państwa ciała.
W międzyczasie któraś z pań wciska mi w wolną rękę kubeczek
z syropem, słodkim jak hollywoodzkie love story. Żyć, nie umierać. Nawet nie
zauważam, kiedy chwiejący się z jednej strony na drugą woreczek z krwawicą
pęcznieje i trzeba mnie od niego odłączyć. Leżę przez chwilę, żeby upewnić się,
że wszystko jest w porządku, i odprowadzany zatroskanymi spojrzeniami
pielęgniarek wychodzę z sali.
Na dole odbieram wynagrodzenie w postaci 8 tabliczek
czekolady w różnych smakach..
***
W Polsce jedyna ściśle materialną nagrodą, jaką dostaje
krwiodawca za oddanie cząstki siebie systemowi, jest równoważność 4500 kalorii,
potrzebnych do odtworzenia utraconej krwi. Nie są to jednak jedyne korzyści,
wynikłe z honorowej donacji.
Pracujący mogą liczyć na zwolnienie od pracy w dzień
donacji. Co bardziej obrotni z nich mogą też spróbować odliczyć krew od dochodu z tytułu darowizny. W dodatku po oddaniu określonej dla danego miasta
ilości krwi honorowy krwiodawca jest uprawniony do bezpłatnych przyjazdów komunikacją miejską (niestety, tylko w rodzinnej miejscowości).
W porównaniu do Niemiec, nasze przywileje z tego tytułu
wydają się mikre. Tam gratyfikacja za ten szlachetny czyn jest przeliczana na bardziej szeleszczące dowody uznania. Wynika to z kompletnie innej struktury tamtejszego
systemu, gdzie zbieraniem krwi zajmują się także prywatne firmy. W świetle
polskiego prawodawstwa jest to tak samo niedopuszczalne, jak płacenie dawcom za
ich poświęcenie.
Zasady określające premiowanie dawców w Norwegii są dużo
bliższe naszemu systemowi. Za jednorazowe oddanie krwi dostajemy upominki od
regionalnej stacji krwiodawstwa. Może to być na przykład t-shirt, breloczek i
tabletki z żelazem, czasem jakaś niewielka kwota pieniężna na pokrycie kosztów
transportu.
12.30
Przy wyjściu składam ostatni zdawkowy ukłon Trapezoidowi i kieruję się w stronę wyjścia. Ku mojemu zaskoczeniu, ochroniarz przywołuje mnie do siebie.
- Nie mógłby dać mi Pan jednej czekolady?
Podarowałbym ją dwóm takich chłopaczkom z sąsiedztwa.
Nie waham się zbyt dłygo. To nawet nie jest kwestia mojego
dobrego serca, tylko prostej zasady kontrastu: przy posiadanej przeze mnie
ilości czekolady jedna tabliczka nie zdaje się istotnym poświęceniem. Mimo
wszystko, ochroniarz to docenia: uchyla przede mną służbowej czapki i życzy mi
miłego dnia.
Wychodzę z Centrum lżejszy o prawie pół litra krwi, ale nie
czuję, żebym coś stracił.
Od dłuższego czasu robię dobrą minę do gry, której bardziej
od przymiotnika „zła” pasowałby związek frazeologiczny „polska kadra”. Tytuł
felietonu mówi wszystko: za tężenie mojej mimiki w nienaturalnych grymasach odpowiadają
zachowania byłych. Do tej pory nie chciałem, żeby nagła zamiana miejsc rozpoczęła
pomiędzy nami festiwal wzajemnych pretensji, oskarżeń i skrywanych dotąd żali.
Ostatni afront byłych nie pozwolił mi jednak przetrwać w tym szlachetnym
postanowieniu i przerwał wielokrotnie umacniane tamy mojej samokontroli.
Krytyczną kroplą był tu apel Fidela Castro, byłego El
presidente Kuby, w którym ten odniósł się do możliwej eskalacji
koreańsko-koreańskiego konfliktu. Castro wezwał oba państwa i Wielkiego Arbitra
konfliktu (w tej roli niezawodne USA) do jak najszybszego opamiętania się. Najwyraźniej
wizja popromiennych plam na wewnętrznych stronach ud kubańskich kobiet
obrzydzała Castro palenie cygar. Przywódca rewolucji kubańskiej zapomniał niestety
wspomnieć o tym, jak pozwalając na rozmieszczenie radzieckich rakiet na terenie
swojej czerwonej wyspy, sam popchnął świat o wiele bliżej krawędzi nuklearnego
urwiska, niż ostatnie pohukiwania Kim Dzong Una.
Dodatni ostatnio Aleksander Kwaśniewski także przygasił mój,
porównywalny jedynie do filipińskiego Słońca, żar uczuć względem swojej osoby.
Ten były prezydent, w latach 1995-2005 sprawujący z ramienia SLD najwyższy
urząd w państwie, w czasie pełnienia swojej funkcji podjął jedną istotną z
punktu widzenia tego felietonu decyzje. Bez protestu podpisał i pozytywnie
zaopiniował ustawę o przeciwdziałaniu narkomanii, której chlubnym efektem jest
złamanie życiorysów wielu młodym ludziom, których jedyną winą była jednorazowa
chęć sztachnięcia się nowym doświadczeniem. Teraz, dobrych parę lat po tej
decyzji, Kwaśniewski postanowił zmienić poglądy. Obecnie w wywiadach stanowczo opowiada
się za depenalizacją marihuany, wskazując na częściej negatywne niż pozytywne
skutki działania wprowadzonej przez siebie samego ustawy.
Podobnego luksusu wcześniej wymienionym pozazdrościł także
Benedykt XVI, który sprytnie nie dał śmierci odebrać sobie tego przywileju.
Niedługo możemy spodziewać się śmiałych wypowiedzi byłego papieża na temat
darmowej antykoncepcji w każdej parafii i konieczności rychłego wprowadzenia kapłaństwa
kobiet.
Przez wątpliwie konsekwentne wypowiedzi byłych w moich
oczach ucierpiał także wizerunek obecnych, polityczno-medialnych magnatów.
Mechanizm mówienia tego, co uważa się za słuszne, dopiero po utracie realnej
władzy, pozwalającej na egzekwowanie swoich przekonań , obowiązuje przecież wszystkich.
Nikt nie lubi ryzykować osuwania się sondażowych słupków albo mierzenia się z
konsekwencjami niepopularnych decyzji.
A można było przynajmniej nie zdradzać się po czasie ze
swoją dwulicowością i pozwolić mi dalej żyć w błogiej niewiedzy.
Byli, jak ja was nienawidzę.
Zapraszam do lajkowania świeżo założonego fanpejdża "Z beczki Diogenesa" na https://www.facebook.com/beczkadiogenesa. Tam znajdziecie cyniczne informacje o wszystkich nowych tekstach, które wychynęły spomiędzy klepek.
Recenzja wspólnego materiału Huksosa i Ciry ukazuje się u
mnie z pewnym opóźnieniem - krążek jest wszak dostępny na sklepowych półkach
już od 28 czerwca. W międzyczasie Głodnym
z natury udało się wedrzeć na 16. miejsce listy Olis, ale słysząc niedosyt
sukcesu, który przebija się przez (przypadek?) 16 tracków białostockiego duetu,
jestem pewien, że nie zaspokoi to wilczych apetytów tej dwójki. Kluczem do tego, jak zwykle, jest wysmażenie materiału, który zostawi słuchacza sytym i zadowolonym.
Już na etapie prezentacji menu Głodnych z natury, tracklisty, okazało się, że nie będzie to łatwe.
Internauci sugerowali, że liczba
zaproszonych gości jest nieco zbyt wysoka jak na płytę, na której wyjściowo
udziela się dwójka raperów. „Sprytny Cirson do spółki z Hukosem chcieli
wysłużyć się innymi raperami, żeby jak najmniej nakucharzyć się przy
powstawaniu własnych nagrań” – na tym, mniej więcej, zasadzało się myślenie
Fejsbukowiczów.
Żeby więc uniknąć zarzutów, że dałem sobie zamącić w głowie
featem lubianego przeze mnie Zeusa, postanowiłem wyraźnie rozgraniczyć zastawę,
danie główne i przystawki, składające się na całokształt Głodnych z natury.
Zastawa
Zacznijmy od tego, na jakich talerzach serwują nam swoje
przemyślenia 2/4 składu Panorama Paru Faktów. Bity, które składają się na
krążek, komponują się w spójny komplet zastawy. Na szczególnewyróżnienie
zasługuje hardocore’owe cacko uRbana, oparte na mocnych, gitarowych riffach
Kamila Łukowskiego i żywej perkusji Adriana Woronowicza – „Supeł”. Będący u szczytu popularności Donatan także dorzucił do
płyty swoje 2 grosze, a podkład jego autorstwa do utworu „Przeszczep” w
zestawieniu z liryką gospodarzy stworzył w utworze niesamowity klimat. Nie
zawiódł także BobAir, który od siebie podklepał m.in. przesycony letnim słońcem
podkład do „Rozdaję serce”. Bit do singlowego „Widzę, spływam” skleił L PRO i
po samym fakcie, że zainspirował on Cirsona do napisania kawałka do niego w
parę godzin, można wywnioskować, że to podkład z tych silnie działających na
emocje. Aż dziw, że pozostający co najmniej na tym samym poziomie bit KPSN do
„Polska ulewa” załapał się tylko do bonus tracka. Od wysokiego, rozbujanego
poziomu płyty odstaję co najwyżej dość nijakie „Idziemy bandą” (także prod. Donatan).
Płyta jest naprawdę dopracowana pod względem producenckim. Stosunek głośności bitów do wokali jest idealnie wyważony, a
smaczki w rodzaju głębokiego warkotu pumy przy wersie „skradam się jak czarna
puma ku zdobyczy w półmroku” Ciry czy harmonijne przeplatania się wokali Hukosa
i Pana C gwarantują, że Głodni z natury
nie prędko się nam przejedzą.
Danie główne
Skoro mamy za sobą przegląd zastawy, czas wreszcie zerknąć,
co kryje się na talerzu.
Przede wszystkim danie stworzone przez dwóch świadomych
swojej wartości kucharzy, których „bezkompromisowość” nieraz działała już na
ich własną szkodę (niewtajemniczonym polecam wstukać w Google frazę „Hukos i
Nowak”). Łączy ich także frustracja i „rozczarowanie całą rapgrą”, która nie
dała im fejmu i pęgi adekwatnych do skillsów. Nie znaczy to jednak bynajmniej,
że ten wspólny mianownik pozbawił któregoś z panów indywidualnej specyfiki –
nic z tych rzeczy. Konsekwentnie trzymający
się tematu i mający okazjonalne problemy ze składnią Hukos doskonale uzupełnia
się z metaforycznym, lubującym się w rymach składanych Cirą. To
zróżnicowanie i dryg do zapadających w pamięć linijek („jeśli ból nas uszlachetnia, to mamy
błękitną krew”) pozwalają zapomnieć, że w „Hajer”, „Jeszcze wyżej”, „Widzę,
spływam” i „Głodnych z natury” dwójka raperów w gruncie rzeczy nawija wciąż o
tym samym: ciągłym pragnieniu samodoskonalenia się i głodzie znalezienia się wyżej,
niż są w momencie obecnym.
W „Widzę, spływam” z gościnnym udziałem Zeusa i Zbuka białostocki duet nawija o swoim
obecnym stosunku do rapgry i tym, czego w niej nienawidzi. Zeus, zauważony
przez szerokie grono odbiorców dopiero przy premierze czwartej solowej płycie,
znakomicie odnalazł się w tym klimacie. Oparta na homonimiach, hashtagach i
charakterystycznej ekspresji zwrotka reprezentanta Pierwszego Miliona jest
jednym z najmocniejszych gościnnych akcentów na płycie.
A jak już o Zeusie mowa, warto byłoby spropsować resztę
tych, którzy zasłużyli sobie na to rzetelnymi zwrotkami u boku Ciry i Hukosa. Nie zawiodły wokalistki: Justyna
Kuśmierczyk swoim głosem sprawiła, że w słoneczne dni to „Rozdaję serce” jest numerem jeden
na mojej playliście, a Kasia Garłukiewicz wyśpiewała budzący ciarki refren do
„Jeszcze wyżej”. Nie gorzej pod względem gościnnych zwrotek wypadają także
tytułowi „Głodni z natury”, gdzie 5 zaproszonych MCs (Bonson, Praktis,
Shellerini, Bezczel i Pyskaty) na swój sposób zinterpretowało temat kawałka.
Grający kulinarnymi wieloznacznościami Bonson podrzucił smakowitą, choć ubogą w rymy 8kę, a
w kontraście z „tłustym od metafor jak smalec z chlebem” Pyskatym blado wypada
Bezczel, który dopiero w ostatnich wersach przypomina sobie o temacie tracku. Shellerini
i Praktis także dorzucili do smaku parę poprawnych zwrotek, z nielicznymi grami
słownymi, nawiązującymi do tematu tracku (z „mam lekką niedowagę, choć połykam
każdy bit” na czele).
Przykład Bezczela pokazuje zresztą, że nie wszyscy goście na
100% wykorzystali swój kawałek talerza. Do
grupy mniej udanych występów gościnnych zaliczyłbym refren Głośnego do „Czy
to miało tak wyglądać” – nawet nie ze względu na talkboxa, użytego do
modulacji jego głosu, ale tekstową miałkość zwrotki Alkopoligamisty. Lepiej na
cutach niż w swojej zwrotce wypada także Paluch, bardzo luźno wykorzystujący
motyw „Nie potrzebuję tego gówna”. Wkład reszty gości w płytę mniej
zaangażował moje podniebienie – brakowało w nim 16stek szczególnie zapadających w pamięć.
Skoro jednak aż tyle napisałem o wkładzie osób trzecich w Głodnych z natury, trzeba wrócić
wreszcie do gospodarzy. Świetne wrażenie robią wykorzystywane przez nich w
różnych nagraniach zabiegi przypominające, że mamy do czynienia z projektem
tworzonym przez kooperatywę, a nie solowego artystę. Rozpoczynanie zwrotki od
tego samego zwrotu w „Jeszcze wyżej”, by potem snuć swoją
własną opowieść o czasie po wydaniu solówki, dalekim od idyllicznych wyobrażeń
słuchaczy, świetnie pokazuje różnice w stylach Hukosa i Ciry. Świetnie wypada
także „Przeszczep” z gościnnym udziałem JotEra, w którym Cira wciela
się w „złodzieja styli”. Na pojedyncze zdanie pochwały zasłużyło także
wspomniane już wcześniej „Rozdaję serce”, gdzie pozytywne
emocje wlane w track przez raperów płyną do rodziny, starych kumpli i szarego
słuchacza. We wcześniej wspominanych „Głodnych z natury” wiecznie nienasyceni MC
także nie pozwolili gościom na liryczne lenistwo. Wers „rap się stępił! stracił
zęby! każde dziecko z wiekiem pozbywa się mlecznych” Hukosa stanowi
kwintesencje rapu, który wciąż może jeszcze kąsać. Pozytywnie wypada także
Cirson, „rzucający krople na papier” w solowym „Polska ulewa”. Krople
deszczu w tekście białostockiego rapera symbolizują krajowe kłopoty i skandale,
dotykające nas wszystkich. Głupio nawet przyczepić się do tego, że w tekście
utworu powtarza się wers z „Rozdaję serce” – bonus tracki rządzą się swoimi
prawami.
Leciutkie
zastrzeżenie miałbym jednak do troszkę wtórnych „Starych Kumpli”. Można by
nazwać ten numer „Rozdaję serce [dobrym znajomym]” i oddawałoby to jego treść
niegorzej niż tytuł bazowy. Dochodzimy w ten sposób zresztą do największego
minusu płyty: doboru tematów. Słysząc, jakie pomysłowe gry słowne, bon-moty i
wersy potrafi tworzyć ścigany przez Provident duet na temat hiphopu i okolic,
byłem ciekaw, co będzie miał do powiedzenia o innych rzeczach. I tu, niestety,
trochę się zawiodłem. Po zapchaniu talerzy hip-hopem mało zostało miejsca na rozkminiki
spoza zakresu tej kultury. Potwierdza to „Ulubiony MC”, w którym obaj raperzy
przerzucają się charakterystykami i ksywkami ulubionych „lirycznych
wymiataczy”.
Przystawki
Na osobną owację zasługują
pomniejsze przystawki, które urozmaicają konsumpcję głównego dania. W
nastrój płyty znakomicie wprowadza prozatorskie intro błądzącego po lesie Cirsona,
dźwiękami tła przypominające wysoko budżetowego audiobooka. W opartym na
podobnym założeniu skicie niezgorzej wypada także Hukos, z czarnym humorem
snujący swoją wersję historii przedzierania się przez knieje. Nie zawodzi nawet
luźne outro z fragmentami nieudanych nagrywek, skutecznie osładzające smutek
rozstania z krążkiem białostockiego duetu.
Osobny „klask” należy się także wszystkim DJ’om,
zaangażowanym w oskreczowanie Głodnych z
natury. Za deckami stanęli między
innymi DJ Flip i DJ Noriz, a ich skrecze muzycznie i tematycznie znakomicie
skomponowały się z nagraniami (głęboki ukłon zwłaszcza za wejściówkę ze
Scarface’a w „Nie potrzebuję tego gówna”). Nota bene: być może to fragment
„Czterdzieściprocent” Pezeta w „Widzę, spływam” ostatecznie przekonał założyciela l Koki do polecienia singlowego tracku Głodomorów na swoim fejsbuku.
Rachunek
Wrzaski internetowych
sceptyków okazały się więc mocno przesadzone. Dostarczone przez Hukosa i
Cirę danie wykonano zgodnie z recepturą na udaną pod względem artystycznym i
marketingowym rappłytę. Mamy tu chwytliwe, pomysłowe teksty gospodarzy,
niezgorszą technikę podawania wersów i ogromny potencjał koncertowy materiału,
wynikający choćby ze struktury większości refrenów. Parokrotnie pojawiające się
w tekstach „2012” pokazuje, że materiał nie powstawał w pośpiechu i „na faktury
VAT”, a ze szczerej, choć niełatwej miłości do gry. Znane ksywki, mające przyciągnąć słuchaczy
spoza stałego grona odbiorców, w większości nieźle sprawdziły się na
„ruszających karczychem” bitach.
Za to wszystkoGłodni
z natury dostają ode mnie 8+ w 10 punktowej stali. Strawa, którą serwuje
słuchaczom duet Hukos / Cira, warta jest każdego wydanego na nią pensa.
Bo przecież to „głodne wilki wiodą stado odwiecznym prawem
natury”.
Zapraszam do lajkowania świeżo założonego fanpejdża "Z beczki Diogenesa" na https://www.facebook.com/beczkadiogenesa. Tylko najświeższe informacje o wszystkich nowych tekstach, które wychynęły spomiędzy klepek. Obrazek pochodzi ze strony kupujepłyty.pl.
Pierwszy raz o tym, że Zack Snyder zamierza założyć czerwone majtki na niebieskie spodnie, dowiedziałem się jakieś 2 lata temu. W poświęconym Człowiekowi ze stali artykule sugerowano, że w duecie z Nolanem jako producentem Snyder dokona niemożliwego: opowie historię supersilnego kosmity Supermana w sposób psychologicznie wiarygodny i nie budzący uśmiechu zażenowania na twarzach nie-Amerykanów. Nolan miał wtedy na koncie dwa filmy, wychodzące z podobnego założenia: Batmana: Początek i Mrocznego Rycerza. Snyder – znakomitych Watchmen: Strażników, powstałych na kanwie komiksu o superbohaterach z całkiem zwyczajnymi problemami. Doświadczenie obydwu panów (i scenarzysty, zaangażowanego wcześniej w tworzenie nolanowskich Batmanów) powinno poskutkować wiarygodną historią o losach nie wiarygodniej postaci.
Czy bliskie spotkanie z Człowiekiem ze Stali sprawiło, że zacząłem wertować Allegro w poszukiwaniu starych komiksów Shustera i Siegiela?
Niestety, nie, choć Człowiek ze Stali miał ambicje, by opowiedzieć na nowo historię Kal-Ela. Przedstawieniu jej w wyczerpujący sposób posłużyła żonglerka planami czasowymi: widz ma okazję oglądać przyszłego Pana S jako niemowlę, nastolatka i dorosłego mężczyznę. Przyglądamy się więc, jak młody Clark (Henry Cavill o odpowiednio kwadratowej szczęce) wraz z bezcennym Codexem (w tej roli futuroczaszka) chwilę przed zagładą swojej rodzinnej planety zostaje
ewakuowany na Ziemię. Widzimy, jak odkrywa swoje wyostrzone zmysły i dostaje
wciry od kolegów z klasy. Obserwujemy go, gdy, już jako dorosły, ima się
dorywczych prac w różnych rejonach globu.
W trakcie swojej tułaczki w poszukiwaniu tożsamości Clark
napotyka zafascynowaną jego tajemnicą dociekliwą dziennikarkę Lois Lane (Amy
Adams), a także zostaje odnaleziony przez shwarzcharakter Człowieka ze Stali – generała Zoda (Michael Shannon). Owładnięty
obsesją odrodzenia Kryptonu wojownik przybywa na Ziemię, by poprzez
kryptonforming uczynić z Błękitnej Planety zdatną do zamieszkania kopię rodzinnej
planety. A że powstała w ten sposób atmosfera nie będzie przyjazna ludziom,
konflikt z człowiekolubnym Supermanem zdaje się nieunikniony.
Wynikające z tej sytuacji tarcia pomiędzy Clarkiem a Zodem i jego świtą są zdecydowanie najjaśniejszą częścią najnowszego filmu Snydera. Wykorzystane do pokazania destrukcji Metropolis efekty specjalne robią naprawdę wiarygodne wrażenie, i jeżeli pójdziesz na Supermana – olśniewające widowisko w 3D – nie zawiedziesz się ani trochę. Jeżeli jednak wybierzesz się tak jak ja, na Supermana - kompromis między efektownością a intelektualną strawą – wyjdziesz z sali kinowej, przerzucając się z osobą towarzyszącą dostrzeżonymi w trakcie seansu fabularnymi głupotkami.
Film Snydera padł ofiarą swojej zabawy w udawanie mądrzejszego, niż jest rzeczywistości. Każdy z pojawiających się w nim wątków, który można by portaktować jako symboliczny, został zredukowany do roli banału, mającego znikomy wpływ na fabułę.
Alegoria pomiędzy Supermanem a Jezusem, którą starają się zbudować autorzy, budzi co najwyżej uśmiech politowania, a dotycząca jej sekwencja w kościele nie wynika logicznie z rozwoju fabuły (czemu Pan S w chwili zwątpienia poszedł akurat do katolickiego kościoła?). Mogące podobać się fanom Coelho oczywiste sentencje w stylu: „ludzie boją się tego, czego nie rozumieją”? Też są. Wymuszenie „naukowe” wytłumaczenie supermocy Kenta? All inclusive.
Specjalnej sympatii nie budzi także grana przez Henrego Cavilla postać. Poczynania Supermana na ogół są wynikiem nacisków i poglądów jego otoczenia. Sam Clark Kent przejawia charakterologiczną głębię przeciętnego polipa. Szukając w pamięci jakieś postaci, mogącej stanowić przeciwwagę dla takiej nijakości, znalazłem: Rorschach. Postać z Watchmenów wykreowana tak, że z niecierpliwością czekało się na każdą scenę z jej udziałem. Przewidywalnie nieprzewidywalny. Nie sposób zastosować tego oksymoronu do Supermana.
Człowiekowi ze Stali zaszkodził także brak spójnej wizji artystycznej. To popkulturowy ściek, w którym możemy zaobserwować elementy inspirowane Prometeuszem (hełmy), Avatarem (ważkosmoki Kryptonian) i Matrixem (design), zmieszane bez niezbędnego wyczucia odpowiednich proporcji. Mało jest tutaj nieoczekiwanych pomysłów, rozwiązań fabularnych, które swoją oryginalnością zaskoczą widza.
Czy jednak ten film jest naprawdę tak zły, jak może sugerować spis moich wrażeń? Jeżeli potencjalny widz podejdzie do niego z nastawieniem podobnym do mojego, to wyjdzie z seansu zdegustowany. Jeżeli oczekuje bezrefleksyjnej i płytkiej fabularnie nawalanki, którą obejrzy w odpowiednim standardzie, np. imaxowskim 3D, może poczuć się usatysfakcjonowany. Sam z czystym sercem przyznaję Człowiekowi ze stali mocne 5 w 10 punktowej skali i wiem, że na pewno nie wybiorę się na jego (prawie pewny) sequel. Jeżeli jednak nie przeszkadza Ci, że najlepsze, co możesz powiedzieć na temat filmu, to że wiarygodnie pękały w nim ściany, śmiało dolicz do oceny przynajmniej dwa oczka i rezerwuj bilet na najbliższy seans.
Ciekawostka: ustrój Kryptonu w filmie jest zorganizowany zgodnie z wyobrażeniem Platona o idealnym państwie. Według Platona w idealnym państwie każdy obywatel specjalizowałby się w tylko jednej dziedzinie zadań, do których ze swej natury szczególnie się nadaje. W Człowieku ze stali myśl greckiego idealisty przetworzono nieco przez filtr sci-fi. Na Kryptonie z góry hoduje się jednostki posiadające określone umiejętności i możliwości właściwe danej grupie społecznej. Mimo tego drobnego odstępstwa, ścisła specjalizacja i podział na kasty wojowników czy naukowców, stanowiące trzon platońskiego pomysłu na idealne państwo, pozostają niezmienione. Przypuszczenie to potwierdza jedna ze scen, w której w rękach Klarka vel Supermana możemy dostrzec książkę autorstwa Platona. Zapraszam do lajkowania świeżo zalożonego fanpejdża "Z beczki Diogenesa" na https://www.facebook.com/beczkadiogenesa. Tylko najświeższe informacje o wszystkich nowych tekstach, które wychynęły spomiędzy klepek.