Czwartego października, przy pisku umęczonych czekaniem nastolatek,
druga Demonologia umościła się na sklepowych półkach. Duet Słoń & Mikser
solidnie podgrzał napięcie, mające wprawić młodociane struny głosowe w stan
panicznego drżenia. Wypuszczony na 4 miesiące przed premierą quasi-singiel D2B4 dobił już 3 milionów wyświetleń,
udostępniony o wiele bliżej premiery Slasher
ma już milion, a Gabinetowi Luster w
chwili pisania tekstu brakuje do bańki tylko 300 tysięcy.
Najpierw jednak słowo wstępu dla tych, którym umknęła
wspólna działalność muzyczna bliżej
nieokreślonego urządzenia do obróbki kuchennej i zwierzęcia z trąbą. Demonologia to nazwa zarówno albumu, jak i wspólnego
składu, tworzonego przez producenta Miksera, zajmującego się bitami i
brzmieniem, oraz rapera Słonia, nawlekającego na podkłady swoje
flow. Poprzednia płyta duetu spotkała się z dość pozytywnym odbiorem, a
zawarty na nim story-telling „Love story”
zapewnił D666A rozgłos i znaczne rozszerzenie dotychczasowego kręgu słuchaczy. Szatański
tytuł uczciwiej niż cyrograf zdradza stylistykę płyty - to horrorcore, podgatunek h-h skupiający się na mrocznych stronach
ludzkiej natury, sadyzmie, chorobach psychicznych i wszystkim, co może wzbudzić
lęk, niezdrową fascynację lub obrzydzenie.
Chciałbym napisać, że
D2 to albo cholerne arcydzieło, albo niewypał roku, tylko, jak zwykle, prawda
niezbyt efektownie leży gdzieś pośrodku. Największym minusem płyty jest
fakt, że znakomitą większość demonów, które wywołuje Słoń, można pogrupować w
trzy sfory. Horror-braggowe upadłe anioły wykorzystują stylistykę horroru, żeby
wymierzyć przeciwnikom krwiste punche, często balansujące na granicy dobrego
smaku lub celowo ją przekraczające. Storry-tellingowe, jak sama nazwa wskazuje,
skupiają się na omamianiu słuchacza fikcyjnymi historiami z przynajmniej jednym
trupem w tle. Trzecie skupiają się na ukazywaniu ciemnych stron ludzkiej
natury. W skład tego bestiariusza wchodzi jeszcze kilka tracków, wymykających
się zaszufladkowaniu - ich ilość i jakość wydaje się najlepszym prognostykiem
progresu tematycznego Słonia.
Zacznijmy jednak od tej słabszej części
demonicznych tracków. Horror-bragga©.
206, otwierające wrota do D2, jest
głównie popisem znakomitej formy Miksera, na którego poplątanym bicie swoje
sprawdzone i nieco już przetarte flow rozkłada Słoń. O ile zapowiedzi
gospodarza w wersie„zmielę każdą z 206
kości które masz w ciele” wypadają nienajgorzej, to już w zestawieniu z
pojawiającym się chwilę później „wypalcuję
cię w dupę na sucho, bazooką, ty suko” pokazują główny problem demonicznych
przechwałek. W horror-bragga na tym
krążku Słoń jest nierówny jak stosunek przychodów do rozchodów w polskim
budżecie (liczę, że docenicie to zakorzenione w klimacie horrorów
porównanie). Technicznie troszkę się podciągnął, z rzadka rzuci jakimś
wielokrotnym czy składanym rymem, nie zniknęły natomiast oczywiste powiązania
typu „jucho-ucho” czy powyższe „bazooko-suko”.
Po ujawnieniu tracklisty wiele obiecywałem sobie po nagraniu
Lovecraft,
przechowując gdzieś z tyłu głowy pamięć o wzmiance Słonia z wywiadu dla 40ton,
że od roku czytał tylko książki twórcy mitologii Cthulhu. Inspirację
twórczością samotnika z Providence widać zresztą nawet na okładce D2.
Zasadniczo dostaliśmy jednak kawałek przywodzący na myśl „Inkwizycję” z solowych Chorych
Melodii Słonia, kolejny pasujący do pudełka „horrorbragga”. Podobno rolę co
Lucas w tamtym kawałku, pełni tutaj Brassi z Bloodstained, w refrenie i
zwrotkach podbijając growlem słowa Poznaniaka. Pojawia się tu parę nawiązań do powszechnie
znanych elementów twórczości Lovecrafta, które toną jednak w lawinie punchów
wymierzanych w wacków bez twarzy i odniesieniach do 13 duchów czy Resident Evil.
WCM3 to już kontynuacja i kawałek, w którym od biedy można
wyróżnić jakąś myśl przewodnią: nożyczki wbite w psychofanów, sfrustrowanych
krytyków (:*), hejterów, hipokrytów i – szok – wacków. To ostatnie pokazuje
zresztą, że temat „w chuju mam” pozwala po prostu na lepsze sprecyzowanie celów
dla punchy, ale nie stanowi pretekstu dla świeższej zabawy formą.
Niewiele dobrego można napisać o popłuczynach w stylu CHCWD,
momentalnie przywodzących na myśl Chory
hip-hop z poprzedniej płyty. Do tej samej grupy dorzuciłbym Super Partie, stanowiącą deja vu Od zmierzchu do świtu. Czasem zjawi się
jakaś imponująca spaczoną pomysłowością linijka („to liryczny analfisting, poczujesz się jak muppet”), ale szkoda marnować
dla niej czas na całe, ogólnie przeciętne nagranie.
Na osobne słowo potępienia zasługuje 86 z gościnnym udziałem
Eripe, Kaena i Piha. Rozpoczynający nagranie Eripe ogólnie wypadłby
przyzwoicie, ale przy miernocie zwrotek pozostałych MC’s zjadł kawałek, nie
ocierając nawet ust chustką. Wersy takie jak „mam jedną gwiazdkę i to pierdolony shuriken // i nikt nie musi mówić
mi, w jaki mam rzucić cel”, stanowiący follow-up do
żenującego „mam pięć gwiazdek jak
pierdolony generał // Gural mi powiedział, że już teraz mogę sięgać gwiazd”
Sitka (dla nie wiedzących – generał w Polsce nosi na naramienniku 4 gwiazdki),
czy samospełniające się „a chodź bym miał
nasrać na kartkę, dla nich to jest opus magnum” (psychofani zdążyli już
obwieścić, że Rip swoją zwrotką w 86
zjadł całą płytę Słonia) zapowiadały dobre nagranie. Niestety, zaraz za majkiem
staje Kaen. Ponownie pozwolę sobie oddać głos samemu wykonawcy: „dla ciebie mam prezent, otwórz swoja buźkę,
to będzie mój sedes, wcinaj słodką kupkę”. Z klimatów groteski reprezentant
PROSTO uciekł w niesmaczną obrzydliwość w stylu 2 girls, one cup. PIH, który z niewiadomych dla mnie przyczyn
myśli, że sprawdza się w takich klimatach, po raz kolejny dowodzi, że myśli tak
niesłusznie. Zawodzi nawet Słoń, wpasowujący się w klimat Kaena wersem „wypnij tak dupę, żebym widział, co jadłaś na
obiad”.
200 milionów insektów otwierające
drugą płytę ujdzie, ale na tyle pozostałych horror-braggowych demonów nie wyróżnia
się niczym specjalnym. Niezłą grą konwencją i hołdem dla krwawego podgatunku
horrorów jest Slasher, lecz traci na wyrazistości przez wielość odniesień do
filmów także spoza tej specyficznej niszy, na przykład Lśnienia. W ogóle na drugiej Demonologii wskazań odnoszących
się do różnych wytworów kultury popularnej jest naprawdę mnóstwo i jeżeli
pasjonujesz się spisywaniem takich smaczków w podręcznym notesiku, to prędko
ścierpnie ci od tego ręka. Dead Island, Walking dead, Spider-man, Koszmar
minionego lata, Halloween, Mortal Kombat White Zombie, Egzorcysta, Matrix,
Resident Evil, 13 duchów, Blade, Motra, Terminator, Koszmar z ulicy Wiązów – to
tylko pierwsze z brzegu nawiązania.
Tej linii, choć bardzo luźno, trzyma się też Gra o Tron, na której gościnnie udzielił
się Shellerini, współtworzący ze Słoniem skład WSRH. Spotkanie dwóch
absolwentów Wyższej Szkoły Robienia Hałasu wypadło bardzo przeciętnie.
Shellerini lepiej niż poprawnie odnalazł
się na bicie Miksera, ale tekstowo nie zaprezentował niczego interesującego.
Wersy nawiązujące do teoretycznego tematu tracku są dosłownie dwa.
Nieco lepiej bujają już Tacy
sami, a zmiana artykulacji w wersach „dla
wacków jestem katem, a ze ścierwa ich matek zaparzamy yerba mate” jest potrzebną
odmianą w solidnej, ale dość monotonnej nawijce Słonia. Gdyby nie „nananana” w
refrenie i wers o wpychaniu mikrofonu w kloakę byłby to nienajgorszy kandydat
do tytułu władcy horror-braggowych demonów.
Podobny poziom trzyma Stylowo
feat. Jinx, Te-Tris, głównie dzięki wkładzie Jinxa i – w mniejszym stopniu
– Te-Trisa. Pierwszy dał jedną z niewielu dobrych, gościnnych zwrotek na D2, we
własnym stylu wpisując się w demoniczną stylistykę i wpuszczając w nią trochę
świeżości, łyżkę dziegciu dorzucając wersem „robię to tylko tobie żebyś kurwo miał przypał”. Po Te-Trisie,
jednym z mistrzów bitewnego freestyle’u, spodziewałem się więcej, niż niezłych
rymów, marnej dykcji i punchów w stylu „pierdol
się” i „przypierdol łbem o parapet”.
Ostatnim z tego szeregu i w ogóle na CD2 jest Prosty przekaz. Wyróżnia się głównie
świetnym, bangerowym bitem Miksera i sprytnym tytułem, który nie daję
przyczepić się do nijakości przesłania. Słoń odsłania się ze swojej nieco
bardziej intymnej strony, równocześnie jasno określając to jako ostateczną
granice swojego ekshibicjonizmu względem nieznajomych fanów. Powiew świeżości
stanowi autoironiczny wers „Jestem w chuj
słaby i cienki, nie trafiam w bity jak noskill // Dlatego gramy koncerty we
wszystkich regionach Polski”.
Ze skompletowaniem portretów horror-braggowych diabłów
męczyłem się jak torturowana dziewczyna w Guinea
Pig. Ich aparycje różnią się w tak
niewielkim stopniu, że opisując ich powtarzalność, ciężko samemu nie popaść we
wtórność. Na szczęście, przechodzimy do tych brzydszych, czyli lepszych i
bardziej urozmaiconych punktów płyty – storrytellingów.
Pierwszy utworem tego typu na płycie jest Władca szczurów: historia starego wampira, żyjącego we
współczesnym świecie, którą z perspektywy pierwszoosobowej opowiada Słoń.
Pojawia się parę odniesień do klasyki (Dracula
Stokera) i jej paskudnych wypaczeń (Zmierzch),
jest trochę zabawy stereotypami na temat krwiopijców, a na końcu pojawia się
nawet coś, co mimo braku liniowo prowadzonej historii można byłoby uznać za przesłanie.
Mimo tych atutów, największym
bad-assem w sforze story-tellingów (na płycie jest ich aż 8) pozostaje Suro. Prawie 7-minutowe, na dwóch
różnych bitach, prezentuje nie tylko zmiany tempa w rapie Słonia, a przede
wszystkim zręcznie poprowadzoną historię naiwnej prostytutki. Snute z
perspektywy wszechwiedzącego narratora wątki zgrabnie się zazębiają, dosłowne
opisy działają na emocje, i choć fabuła Suro
nie jest specjalnie oryginalna, przywodząc na myśl choćby Dziecko Rosemary, nie przeszkadza to we wciągnięciu się w brudny
świat, który Słoń stawia otworem przed słuchaczem.
Winda to już
powrót do klimatów Władcy Szczurów – raper wciela się tu w byt nadprzyrodzony,
który odsłania się już na początku słowami: „mówili na mnie Azreael, Tanatos lub Charon”. Anioł śmierci, przewoźnik
dusz: takie znaczenia odpowiadają tym efektownym etykietkom. Zmodernizowanie
sposobów transportu pozagrobowego z łodzi na windę przywodzi na myśl wiersz Wołanie Eurydyki, gdzie zastosowano
identyczny zabieg. Mimo tej inspiracji, przemyślenia anioła śmierci dotyczące
przewożonych przez niego ludzi i ich wpływu na kierunek, w którym pojedzie
winda, zwyczajnie ciekawią. Nie denerwuje nawet refren, rzadko spotykany w
story-tellingach Słonia.
Jak pokazuje następny przykład, nie dzieje się tak bez
powodu. Nienajgorszą historię choroby działkowca Pana Patryka sprofanowano, wtykając
w nią powtarzane wielokrotnie „pan Patryk pojechał na biwak” w
refrenie. Do tego „wszyscy!” wykrzyczane
w tle sugeruje, że wyjazd pana Patryk na biwak ma na koncertach porwać ludzi do
śpiewania. Bardziej niż kompletny brak efektowności tego wersu, drażni mnie
fakt, że w odniesieniu do reszty historii nie ma on krzty sensu – biwak różni
się od działki tak, jak wbijanie śledzi w dużym pokoju do rozkładania namiotu w
szczerym lesie.
Ten chwilowy spadek formy Słonia-opowiadacza w pełni
rekompensuje Ania, godna
postawienia razem z Sudo w najwyższym
chórze upadłych, anielskich zastępów. Przewidywalna do pewnego momentu historia
pedofilskiego polowania kończy się niespodziewaną zamianą miejsc, znakomicie
podkreślaną klimatyczną, opartą na samplu damskiego wokalu muzyką Miksera (którego
niebagatelny wkład w D2 jest przeze mnie póki co nieco pomijany). Ponownie
pojawia się też prosta puenta – pytania o przesłanie Love forever najwyraźniej skłoniły Słonia, by przynajmniej próbować
nadawać snutym przez siebie historią sens nieco głębszy, niż samo działanie na
emocje. Akurat tutaj zamysł ten, jako jedyny element Ani, zawodzi: morał niespecjalnie wynika z treści
„bajki”.
Najbardziej nietypowym story-tellingiem D2 pozostaje Baran. Pal nawet sześć stosunkowo
przewrotną puentę. Słoń uwypukla takie aspekty sytuacji tytułowego szkolnego
katechety, Barana, że postać ta budzi autentyczne współczucie. Po wizerunku
Słonia niewielu pewnie spodziewało dostrzec u niego empatię względem ludzi powiązanych
z Kościołem.
Ostatnią zadyszkę w
gawędziarskim maratonie Słoń łapie w dwuczęściowej Zarazie. W pierwszej
jest kronikarzem, relacjonującym przebieg światowej epidemii wirusa zmutowanego
trądu. W drugiej okazuje się, że gnicie ciała nie było jedynym nieprzyjemnym
następstwem zarażenia Wirusem T, a poskutkowało zmienieniem się zarażonych w
zombie. Część pierwsza jest nawet klimatyczna, ale, ponownie, brakuje tutaj
jasno sprecyzowanej fabuły – to osobne kadry, nie tworzące razem spójnej
historii. Część druga to osobliwa mieszanką storry-tellingu i horror-braggi.
Nagle nie wiadomo skąd w uniwersum wirusa T pojawia się także Mikser,
akompaniujący Słoniowi w eksterminacji zombiaków. Pomysł ciekawy, ale przez
takie wymieszanie konwencji Zaraza cz. 2 straciła – w storry-tellingach monsieur Wojtek jest o wiele świeższy, niż w
sadystycznych punchach.
Demon pokazujący ciemne strony ludzkiej natury, w
odróżnieniu od poprzednich, jest dość niewielkim diablikiem. Ma ledwie dwie
głowy. Pierwsza to ujawniony przed premierą płyty Gabinet luster, któremu Słoń chciał nadać pozory głębokości – licząc chyba na to, że odbiorcy nie zauważą,
że cała pierwsza zwrotka mogłaby być spokojnie częścią Prostego Przekazu, a wątek uszanowania prywatności artysty pojawia
się w tekstach na D2 już któryś raz. Z całego nagrania w pamięci zostaje
jedynie bawiące się słowem "bycie chujem
to cecha i nawet pisze się przez „ch”".
Przy drugiej głowie, Efekcie Lucyfera, ponownie
padłem ofiarą własnych oczekiwań – po użyciu tytułu słynnej książki
psychologicznej Zimbardo, opisującej „więzienny” eksperyment, w którym część
uczniów wcieliła się w więźniów, a część w strażników, spodziewałem się tekstów
o wpływie okoliczności na naturę człowieka. W nawijce Słonia trudno wyróżnić
jednak jakiś punkt styczny, świadczący, że wiedział w ogóle, do czego nawiązuje
w tytule. Obecni gościnnie w nagraniu KacperHTA i Gruby/WZW do tak
„sprecyzowanego” tematu odnieśli się równie ogólnie, co sam gospodarz,
skupiając się na pokazywaniu ciemnych stron ludzkiej natury bez żadnego
głębszego pomysłu. Zresztą, zwrotka Grubego o wiele bardziej pasowałaby
tematycznie do Blizny (mea culpa).
W ten sposób
doszliśmy nareszcie do chwil, gdy Słoń błyszczy nowo odkrytymi samorodkami
pomysłów. Koyaanisqatsi niesie
siarczysty posmak Początku Końca z
DI, zyskując dzięki nawiązaniu do tytułowego filmu Godfreya Reggio. Tak jak w
tamtym filmie, tak i tekście tracku brak jasno sprecyzowanej fabuły – to oderwane
od siebie obrazy, niejako bez komentarza pokazujące mroczny świat przyszłości.
Zaskakująco nieźle w tym raczej obcym dla siebie klimacie sprawdził się Paluch.
Najpierw wylicza cechy współczesnego świata, żeby w drugiej części zwrotki
wyciągnąć z nich wnioski dotyczące dalszego „rozwoju” ludzkości. Wprawdzie
pomysły funkcjonariusza B.O.R na koniec świata to wymieszanie fabuł Elizjum, Frontlines: Fuel of War i Mad
Maxa, ale zgrabnie zsyntezowane i dobrze położone na bicie. Ostatni gość,
Antek Pcpark, nie poradził sobie nawet z tym ostatnim. Najlepszym aspektem jego
zwrotki jest to, że zepchnięto ją na koniec nagrania. W złym sensie off-beatowa nawijka i oszczędne lub nieistniejące
rymy Antka psują Koyaanisqatsi, które,
gdyby nie jego obecność, śmiało ochrzciłbym najlepszym trackiem na D2.
W Bajkowym pato
cieszy nowy na tle dotychczasowych dokonań Słonia pomysł, opierający się na
pokazaniu prawdziwego, nie ugładzonego przez PR oblicza bohaterów naszych
ulubionych bajek. Pan Kleks okazuje się pedofilem, Reksio agresywnym pitbullem,
a dlaczego Tygrysek z Kubusia Puchatka był taki hiperaktywny, domyślacie już
pewnie sami. Idea była niezła, ale nieco zawiodło wykonanie – brakuje
zapadających w pamięć linijek, na tle płyty wszystko jest przewidywalne.
Złego słowa nie mogę powiedzieć o nagraniu Blizny (mea culpa). Przez moment
zastanawiałem się, czy ostatniego z przedstawianych tu diabłów nie zaliczyć do
sfory story-tellingów, ale nie pozwala na to nie tylko gościnna zwrotka
Jongmena. Tytuł nie nachalnie nawiązujący do wersu "jedyne, co z tego mam to psychiczne blizny" ze Szczerze kryje w sobie treść przestrzegającą przed niszczeniem
zasobów nieodnawialnych swojego umysłu przez substancję psychoaktywne. Jongmen chwilami razi prostymi rymami, ale
jako jeden z niewielu nie obniżył poziomu nagrania, do którego się dograł –
trzymał się tematu i dorzucił parę działających na wyobraźnie metafor. Nowości
tematyczne na D2 są więc 3. 2 z nich trzymają poziom.
Za nie poświęcenie muzyce Miksera osobnego akapitu
zasłużyłbym sobie zapewne na wieczne wyjadanie wątroby przez sępy. To Mikser
tuszuje mankamenty Słonia i zaryzykowałbym twierdzenie, że w robieniu bitów
zrobił większy progres, niż jego rymujący partner w rapie. Do typowo
syntetycznych, tłustych basów, po bardziej boom-bapowo brzmiące podkłady,
każdorazowo bity niosą w sobie specyficzny, wypaczony klimat. Nawet jeżeli
Mikser bawi się samplem (korespondującym zresztą treścią tekstu z kawałkiem)
jak we wspomnianej wcześniej Ani,
dokłada do tego szalejące hi-haty i niebanalne przejścia. Pojawia się sporo
niepokojących pianinek, niskie, męskie chóry jak w Koyaanisqatsi czy wspominane
wcześniej bangerowy podkład do Prosty
Przekaz, kojarzący się z dokonaniami Matheo.
Tą uwaga kończę przegląd annałów demonicznej księgi,
omówiwszy wszystkie składające się na nią istoty (pominąłem tylko oczywiste
zapychacze w stylu Intro czy Dj Kostek Intermission). Wnioski?
D2 można by spokojnie upchnąć na jednym, długim
CD bez straty jakościowej, drugi krążek oddając we władanie instrumentalom
Miksera. Bez sentymentów pozbyłbym się kurzajek w rodzaju „DJ Kostek intermission”,
„206”, „86” „CHCWD”, „Gra o Tron” czy „200 milionów insektów” –
horror-braggowych demonów na płycie jest aż 12 i ciężko odróżnić je od siebie
nawzajem.
W obecnej postaci
oceniłbym D2 na 6 w 10 punktowej skali, ale traktujcie to jedynie jako
wskazówkę dla matematycznych prymusów. Jeżeli dalej nie znudziła cie bragga
Słonia, w głowie dorysuj do mojej oceny drugi półokrąg nad dolnym brzuszkiem.
A co w przyszłości? Już w tym momencie widać, że na
następnej płycie Słoniowi ciężko będzie uciec od powtarzalności i nierówności.
Dla Poznaniaka najlepiej byłoby wydać po D2 koncepcyjny album w stylu
story-tellingowym, bo na tym polu raper sprawdza się znakomicie. Suro czy Ania pokazują, że mimo wtórnych pomysłów Poznaniak umie zręcznie
poprowadzić narrację, splatając rozerwane wątki w jedną nić wydarzeń.
Póki co w dylemacie „jaraj się albo pierdol się” polecam
„jaram się”. Tak na 60%.
Zainteresowanych innymi recenzjami mojego autorstwa zapraszam do lajkowania fanpage'a Twarzowa Beczka. Stały dopływ tekstów rapem trącących gwarantuje nawiązanie przeze mnie współpracy z portalem Hip Hop Nie Umarł. Po upływie dwóch tygodni wszystkie teksty mojego autorstwa z tamtego portalu będą trafiać na Beczkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz